czwartek, 15 kwietnia 2010

od nowa...

Ewa...
już na "wiecznej warcie", jak napisał ktoś w komentarzu do jej profilu na nk. Harcerka. Ale warta to służba, to wyprężenie, to wysiłek. Ja sobie myślę, że wreszcie odpoczywa...
Jej życie niełatwe ostatnio stało się wręcz niewyobrażalnie ciężkie. Myślę więc o niej jako o Sprawującej Opiekę nad Rodziną - realnie. Bo dopóki żyła - sprawa wyglądała beznadziejnie ciężko. Oddziaływanie wydawało się nie przynosić skutku, a Bliscy bez gruntu pod nogami - tracili ten grunt jakby coraz bardziej. Jak bardzo musiało to boleć Matkę i Żonę...? Mam jej maile, w których dzieli się tym bólem. Ale tak naprawdę - dzieli się przede wszystkim nadzieją. Nie nadzieją płytką, że "wszystko będzie dobrze". Ale NADZIEJĄ prawdziwą, że Bóg ma nas w Swoich rękach i nigdy nie wypuszcza i przeprowadza przez wszystko.
Przez wszystko.
Przez wszystko.
Jakże nie boleć nad tym "wszystkim"... Szczątki ludzkie rozrzucone po szczerym smoleńskim polu... Jak nie boleć nad losem tych, którzy muszą żegnać Najbliższych w takiej postaci... Rozpoznawać po lakierze na paznokciach... Nie próbuję tego rozumieć. Ufam. Ufam, że Bóg przeprowadza ich przez tę Ciemną Dolinę Łez i modlę się o siłę dla nich. Żeby Boga dostrzegli wśród bólu. I nie przeklęli Go, zaślepieni rozpaczą.

czwartek, 28 stycznia 2010

huśtawka

Jako matka czuję się świetnie. Dostałam pismo gratulacyjne od dyrekcji szkoły. Że semestr dziecka udany że hej! że dziecko jest chlubą i dumą szkoły, że rodzice wspaniale spełnili swoje obywatelskie zadanie. Super. Odebrałam dyplom z łopotem serca i drżeniem rąk. Pani mi gratuluje, a ja skromnie spuszczam główkę i mówię, że to nie ja, to dziecko... "Ależ my wiemy, że to zasługa także Państwa, że atmosfera, troska, staranie..."... gdyby ona wiedziała... jak czulismy się wczoraj z naszą troską, atmosferą i staraniem, kiedy rzuciła się na nas z wyrzutami wychowawczyni młodszego dziecka... Bo fatalna średnia, koszmarne zachowanie, karygodna postawa antyspołeczna. I to u MŁODSZEGO dziecka! A starsze i to męskie dziecko zaangażowane, celujące, obowiązkowe... i to w gimnazjum, gdzie nic dobrego... Jak tu wierzyć w wychowanie? Jak tu przyjmować do siebie jakiekolwiek opinie: zarówno gratulacje, jak żal i wyrzuty są zbytnim uproszczeniem. Pewnie, że zarówno jedno jak i drugie dotyczy nas bardzo głęboko, bo choćby nie wiem co - oddziałujemy na oboje. Ale to nie takie proste, jak by się Pani wydawało jednej i drugiej. Ale prosty jest wniosek: jedno i drugie przyjmować z rezerwą. Nie wpadać w zachwyt nad gratulacjami, skoro nie całkiem należne - ani w czarną rozpacz nad porażką wychowawczą, skoro to nie do końca tak... Jak od tego nie zwariować?

środa, 27 stycznia 2010

po-pisywanie

Miłosz powiedział, że nie powinni pisać ci, którzy "mogą"... W sensie, że powinni tylko ci, którzy muszą, nie mają innego wyjścia... Pcha ich do pisania i nie mogą się temu oprzeć zupełnie.
Piszą ci, którzy mogą - na potęgę. Blogi są przykładem grafomaństwa pierwszej klasy. Pisze kto umie, choć nie koniecznie w znaczeniu umiejętności pisarskich. Mamy dobre wykształcenie podstawowe i na analfabetyzm nie cierpimy jako naród, więc pisać właściwie umie każdy. I niestety każdy pisze... Sama piszę. Dlatego to, co piszę nie ma większego sensu i niczego nie zmienia. I nie ma zmieniać. A Miłosz zmienia...
Zaczęłam pisać listy obelżywe do Nich. Ale są zbyt obelżywe. Chciałam, zeby były wołaniem o opamiętanie, wyrażeniem troski i miłości, a wyszły obelgi i niesprawiedliwość czarna w odpowiedzi na Ich czarną niesprawiedliwość. W dodatku dotyczy to tylko niektórych Nich, a wyszło, ze całości.
No to bez sensu.
Po pierwsze, jak się pisze obelgi, to nikt tego nie przyjmie jako prawdę i na pewno nic nie zmieni, a przecież o to właśnie chodziło, żeby wiele zmienili. Jak mają się opamiętać, jeśli miota w nich kamieniami rozjuszona baba..., przed kamieniami trzeba się uchylać, żeby nie rozwaliły łba. A rozjuszona baba to w populacji nader częsty obraz i nikt już nie bierze na poważnie takiego zjawiska, wszyscy mają włączony mechanizm unikania razów... Rozjuszone baby królują w sklepach, na parkingach i drogach szybkiego ruchu. Atakują podstępnie i z nienacka. Nie chcę być taka, a jednak mi wyszło. Smutne.
Chcę być kochająca i łagodna. Jak pierwowzór kobiety - odpoczynku wojownika. Kobiety powinny być czułe i przewidujące, widzące więcej i głębiej, przenikające troski i bóle, kojące. Chcę taka być. A wyszło, ze jestem harpia jak reszta.
To lepiej nie pisać?
Lepiej pisać, żeby wściekła harpia ze mnie wyszła. Tylko nie dawać nikomu do czytania :) I nie nakręcać się.

wtorek, 19 stycznia 2010

spotkania

Znowu przyszedł czas na ludzi. Spotkania z dawna odwlekane, przesuwane i unikane - dochodzą do skutku - z dobrym skutkiem. Brakowało mi ludzi! Ludzie są potrzebni, żeby zobaczyć swoją prawdziwą osobność. Ludzie weryfikują rzeczywistą postawę, poglądy, upodobania... Dopóki nie skonfrontuje się przekonań - skąd wiedzieć, że są ugruntowane?

Mam wokoło siebie osoby samotne. Choć nie są same - nie są w związku. Mają szerokość i wielość kontaktów, niektórzy są osamotnieni, niektórzy są głęboko zakopani we własną osobność... każdy potrzebuje innych. Ja, która jestem otoczona zewsząd - szczelnie i bezfugowo - nie mam ich wyboru. Oni wracają po starannie wybranym kontakcie do pustej przestrzeni swojego czworo- lub więcej-ścianu i odpoczywają. Nabierają sił do nowych wybranych kontaktów z wybranymi grupami, indywiduami, środowiskami... Ja jestem ciągle w wirze przebywania między ludźmi. Dlatego przychodzi czas unikania, kiedy każdy dzwonek telefonu - oznajmiający kolejną sprawę czyjąś - boli... Ale czas unikania mija. I nadchodzi czas z ludźmi. Teraz jest ten czas. Odzywa się telefon i oznacza to upragnione, wytęsknione, wyczekane spotkanie z Dawno Nie Widzianym Kimś, kogo boleśnie w moim życiu brakuje - bo, choć istnieje i trwa - to jednak odległość stała się zbyt wielką odległością.

niedziela, 17 stycznia 2010

jak zaczynać - to w niedzielę :)

Dzień święty - święcić. Ale jak tu święcić, jak nie ma czasu. Gdzie jest czas? Nie wiadomo. Nikt ze znajomych go nie ma. Nieznajomi też wyglądają, jakby nie mieli. Kto ma?
Znam tylko dwa miejsca, w których czas jest. W szpitalu i na rekolekcjach. Jeżdżąc z E. do sanatorium zawsze miałam wrażenie wpadania w jakąś przedziwną kieszeń czasoprzestrzeni, gdzie wszystko przebiega inaczej. Choćby nie wiadomo jak długo czekać - i tak jeszcze czas zostawał. Choćby nie wiadomo jak długo iść - i tak dochodziło się za wcześnie..., choćby nie wiadomo jak długo czekać - i tak czekanie pozostawało aktualne. Każda czynność wlokła się w nieskończoność, aż się człowiek nie przyzwyczaił do tego koniecznego spowolnienia... Ale to się kończyło wraz z powrotem do domu.
To samo jest na rekolekcjach. Wszystko robi się do syta. Czas JEST. Choćby nie wiadomo jak długo spać - i tak po wyspaniu zostaje czas na wszystko. Można się namodlić, nawędrować po parku, napatrzeć na ptaki i wiewiórki, natęsknić za Pozostawionymi. Do syta.
No ale po powrocie wszystko przyspiesza. I to niemiłosiernie.
Tak więc dzień święty minął zanim się zaczął. Jego jedynymi wymiarami pozostają rodzinność - że chociaż przez chwilę robimy coś razem... i liturgiczność - że chociaż przez chwilę bierzemy udział we wspólnym świętowaniu Eucharystycznym... Ale to wszystko to tak mało, tak mało jak na święcenie. Dzień cały święcić, a nie jego krótkie chwile... życie święcić, a nie gonić czas... Jak?
No właśnie...